+2
neronek 26 września 2014 11:00
Witam
Gorąco Was zaprasza na moją foto-relację z podróży po tym jakże pięknym kraju : na początek coś o mnie . Od 2004 r kiedy to pierwszy raz zwiedziłem ja i mój plecak Azję a były to Chiny moja przygoda z tym fascynującym kontynentem świata trwa do dziś . Po Chinach była bajecznie kolorowa Tajlandia kraina tysiąca uśmiechów i miliona smaków do której zawsze powracam jak do swojego domu .
Następnie zobaczyłem biedną ale jakże miłą Kambodżę ze wspaniałą i dumną kulturą oraz cichy
spokojny pełen zieleni Laos . W kolejnych latach był Wietnam ogromnie różniący się kulturowo i smakowo potem była Malezja do której jakoś dziś nie pałam większym entuzjazmem ale to chyba temat na długie godziny oczywiście przy piwie .
Zwiedziłem także mało dla mnie ciekawy i najbardziej sterylny kraj na ziemi jakim był Singapur Wpadłem na noc do Macao ale jakoś szczęścia tam w kasynach nie miałem . Hongkong także nie powalił mnie na nogi . Ale za to Birma .Pamiętam jak wróciłem do kraju dopiero po paru miesiącach zatęskniłem za tym krajem a szczególnie za tym ludźmi , chociaż podróżowanie jak i jedzenia tam jest wręcz ekstremalne . No i w końcu teraz odnalazłem ten mój ósmy cud świata to Filipiny ! do którego wracał będę nie tylko myślami ale i samolotem oczywiście jak tylko Bozia da i zdrówko i kasiorkę .
Pewnie zastanawiasz się dlaczego właśnie Filipiny ?
Przeczytaj moją foto-relację z tego miejsca a sam jak wierzę zrozumiesz a może i nawet ty
zostawisz tam cześć swojej duszy , bo z pewnością ducha dostaniesz od nich na pewno i to na zawsze
To najwspanialsi ludzie jakich kiedykolwiek poznałem !



neronek

Filipiny :
Od zawsze marzyłem o Filipinach . Każdy wciąż mi mówił Darek ty ciągle te Indochiny ?
Teraz gdy skusiłem się na tani bilet kupiony już listopadzie 2013 cena 1600 zł w dwie strony , nie mam już wyjścia .Cena dobra czasu dużo a więc tylko ułożenie planu podróży i w drogę ....
Zadzwoniłem do mojej najlepszej koleżanki w podróżach Marzeny Kuś i mówię jej wiesz mam bilet na Filipiny , nareszcie odpowiedziała No tak ale nic nie wiem o tym kraju , wiem tylko że ma 7000 wysp i co dalej ..Marzena powiedziała mi tylko jedno Pamilacan . Pytam jej co to jest Pamilacan , mówi mi to mała wyspa otoczona rafami a na niej prawdziwa filipińska wieś i że wspaniali ludzie tam mieszkają . Zaczynam szukać najpierw na mapie , nie ma takiej .... w Googlach map , jest rzeczywiście maleńka . Nie wiedziałem tylko że to właśnie tam odnajdę swój raj na ziemi . O tym wszystkim opowiem Wam w dalszej części relacji . Przy pomocy znajomych , różnych forach .blogów , ustaliłem w końcu plan mając nadzieję że wypełni się chociaż w 90%

Termin od 04.03 - 29 .03 .2014

Trasa :

Bydgoszcz - Poznań - Dublin - Abu Dhabi - Manila - Banaue - Sagada - Banaue -Batad - Banaue - Manila - Cebu - Tagbilaran -Baclayon - Pamilacan - Baclayon - Bohol - Tagbilaran - Cebu - Puerto Princesa - Sabang - El Nido - Puerto Princesa - Manila - Abu Dhabi - Dusseldorf - Berlin - Bydgoszcz

Spakowany w drogę , do Poznania .



Na lotnisko czeka na mnie samolot Ryanair do Dublina nie wiem jeszcze że spotka mnie na dzień dobry a może raczej na do widzenia coś bardzo nie miłego .....

1 – Poznań:

Jestem na lotnisku 2,5 godziny wcześniej, a więc idę spokojnie sobie na jakąś kawkę, siadam.
Czekam aż będę mógł podejść do odprawy, w końcu idę, a tu Pani z Ryanair mówi mi,
że muszę mieć wydruk biletu, a nie ten odebrany od nich e-mail. Nigdy nie leciałem tym cholernymi liniami. W Azji latałem tanimi liniami Air Asia, Tiger Air itd... Ale tam wystarczył tylko paszport, a tu... mam tylko 10 minut na wydruk biletu. Panicznie szukam jakieś kafejki z drukarką, ale na lotnisku oczywiście nigdzie nie ma kafejki z drukarką jakby byli w zmowie! Zrobienie odprawy on-line na automacie jest niemożliwe, pomimo że jest on na monety, ale oczywiście nie działał. Idę do biura Ryanair – nie chcą mi zrobić wydruku biletu ! Podchodzę do biura LOT, ale babsko strasznie nieuprzejme mówi mi wprost, że "mnie to nie obchodzi, jestem z LOT-u!"
Minęło 10 minut... muszę wybulić 320 zł! Czuję się, jakbym na koniec – a raczej na początek – dostał kopa w dupsko... Ot, taka nasza Polska właśnie. Żegnaj, Polsko! Żegnaj Europo !

2- Dublin:

Etihad Airlines – lot do Abu Dhabi Po tym jak niemile pożegnałem się z moją Polską, czas spędzić noc na lotnisku w Dublinie.



Idę się kimnąć tam, gdzie wszyscy opisują, że jest w miarę dobrze: terminal 1 na 1 piętro obok McDonald's są wygodne fotele, ale zajęte . Jest jednak jeden wolny. Staram się zasnąć, ale nic z tego... I tak zamiast spać całą noc, wiercę się, raz nogi na plecaku, potem plecak pod głową... W mordę jeża – 2 w nocy... 4 rano... No nareszcie coraz bliżej do 8. Koło 6-tej odprawa – bagaż nadaję do Manili. Ale wcześniej transfer w Abu Dhabi. Wsiadam w samolot linii Etihad, bo tymi liniami właśnie przylecę na Filipiny i wylecę do Polski (10 kg + 30 kg). Pierwszy raz lecę Etihad, siedzenia wygodne z TV, masa filmów, muzyki, gier, podgląd z kamer pod pokładem samolotu, miła obsługa, piwko free, winko free, no to Neronek... fruuuuuu. Siedzę przy oknie, obok mnie dwa wolne miejsca, bosko . Kapitan lotu się przedstawia itd... Nagle słyszę i widzę w ekranie modlitwę Allah Akbar... upss, Boże, gdzie ja i czym ja lecę? Ale spoko, wszystko było OK.

3 – Abu Dhabi – lotnisko:

Przyleciałem. Jestem na tranzycie w Abu Dhabi.



Już teraz Wam powiem, że dowiedziałem się od kolegi Pawła, z którym widziałem się w Manili na browarku (on leciał do Chin, ja do Cebu), a informacja jest taka, że dla Polaków od 28 marca zniesiono wizy! A więc bilety do Azji będą musiały być tańsze niż teraz – poczekamy, zobaczymy. Na lotnisku od razu rzuca się w oczy masa ludzi z różnych stron świata, to jedno z największych transferowych
lotnisk na świecie. Jednak jakoś nikt nie chce zostać w Abu Dhabi Ja chyba wiem czemu, a Wy?
Każdy traktuje to lotnisko jedynie jako transfer do innych krajów. Na lot do Manili muszę czekać w transferze 7 godzin, o 2 w nocy mam lot. Słyszałem, że jak lot trwa dłużej niż 5 godzin, dostanę kupon na jedzenie. Tak właśnie się stało – znalazłem gościa, który rozdawał takie kupony.
No tak, ale do wyboru nie mam zbyt wiele, a więc idę do McDonald's: dają mi frytki, burgera i colę, ale to miłe, że dbają o pasażerów. Jest też taki punkt, gdzie wszyscy doładowują swoje telefony, ale gniazdek jest za mało. I tak sobie czekam, chodzę, siadam, wstaję... Jest godz 1-sza, czas już iść...
Ścisk, tłoczno, oj będzie sporo ludzi. Już witam się z Filipińczykami – sporo ich leci do Manili, a samo lotnisko jest małe. Jak widać obsługa ma wielki problem, ale znając bogatych Arabów coś tam wymyślą.
Siedzę już w samolocie. Mam lecieć 7 godzin – tym razem wszystkie miejsca są zajęte. Łykam tabletkę na sen, bo w końcu trzeba się wyspać, a droga przede mną jeszcze długa.
W Manili mam być o 15, a o 20 autobus do Banaue (10 godzin!). Jak widzicie więc trasę mam dość ekstremalnie ciężką, ale co robić jak się ma bilet za 1600 zł, to nie można wybredzać. Zasypiam...



Do zobaczenia w Manili...

4 - Manila

No to nareszcie jestem – Welcome Filipiny!



Jestem tu pierwszy raz i już teraz powiem Wam, że nie ostatni. Ale o tym potem. Przyleciałem na terminal 4, skąd latają także Air Asia i Tiger Air. Lotnisko jest okropne, małe, brudne itd. Zresztą w Manili są 4 terminale odlegle od siebie na jakieś parę kilometrów, np. z terminalu 3 na 4 jedzie się jeepneyem jakieś 10 minut. Dlatego warto przed przylotem i odlotem sprawdzić, z którego terminalu macie swój lot. Od razu idę wymienić $ – kurs nie jest najlepszy: 1$ – 44 peso. Wychodzę z lotniska, muszę się dostać na autobus do Banaue liniami Ohayami. Nie daję się nabrać na taxi spod lotniska – wiem, że na zewnątrz dalej od lotniska złapię nie za 500 peso a za 300 peso i tak właśnie jest. Wsiadam do białej taxi – starej rozklekotanej Toyoty. Gościu po chwili automatycznie zamyka drzwi, dziwne uczucie – pytam po co? Odpowiada mi, że dla bezpieczeństwa, ponieważ będziemy jechać przez jakieś niebezpieczne dzielnice. Jak się potem okazało (Manilę zwiedzałem przez 3 dni), byłem tam, gdzie nigdy jeszcze nie widzieli białasów i nigdzie nic złego mnie nie spotkało, ale oczywiście mogło być różnie. Po 40 minutach (bo były korki) dojechałem na "dworzec autobusowy" Ohayami.



Hmm... dworzec to za dużo powiedziane: 3 stojące obok siebie autobusy i stara rozwalająca się budka z kasą Kupuję bilet za 450 Peso i o godz. 21-szej mam autobus do Banaue.



W Banaue mam być o 6 rano. Plecak wrzucam do bagażnika autobusu i w drogę oblukać Manilę...
Doszedłem do jakiegoś nocnego marketu ulicznego, kupuję coś z grilla na patyku: wygląda mi to na jakieś świńskie flaki, nawet zjadliwe – 10 peso (70 gr). No tak, ale do grilla trzeba wypić jakieś piwko i tu robi się problem, zresztą jak się potem okazało podobnie było w większości miast i wiosek na Filipinach. Początkowo wydawało mi się, że oni nie kumają tego, że białasy kochają piwo, jednak po czasie stwierdzam, że braki piwka na ulicznych straganach to efekt ubóstwa – ich po prostu nie stać na piwo. Wolą rum za parę groszy 0,5 l – 4 zł i to 80% alk. Trafiam do jakiejś rozwalającej się budki z chipsami, zabezpieczonej metalową siatką – uff, jest zimny San Miguel. Mają tylko dużego – 1 litr – myślę sobie: o kurczę, dam radę? Siadam sobie na krawężniku przy tym sklepiku, bo oczywiście krzesełek nie mają. Też tego nie kumam – dlaczego? Od razu robi się koło mnie małe zbiegowisko: otóż okazało się, że jestem w dzielnicy tzw. "slumsów". Pytają mnie, co ja tu robię, skąd jestem, że tutaj nigdy nie było białasów. Lekki dreszcz mnie przeszedł, ale co tam. Widać, że ludzie są mili, nie widziałem w nich żadnej agresji, a jak powiedziałem im, że jestem z Polski, to od razu zrobiło się miło i wesoło. Powtarzali wciąż, że Jan Paweł II i że oni kochają go do dziś. No tak, ale czas wracać.
Jest godz. 20. Zabłądziłem... Tak tak, proszę się nie śmiać: uliczki tutaj są ciemne, raz szerokie, raz wąskie, pełne biegających na boso brudnych, niczyich dzieci. Niektóre z nich już nawet śpią gdzieś na szarych brudnych chodnikach, przykryte jakimiś szmatami. Rozdałem im kredki i farbki do malowania, może chociaż trochę pokolorują sobie te swoje biedne, szare dzieciństwo. Za godzinę mam odjazd autobusu, a ja... nadal nie wiem, gdzie dokładnie jestem. Ale skąd ma się przyjaciół spod budki z piwem, jeden z nich widział mnie wcześniej przed sklepikiem, cierpliwie czekał, aż dokończę browarka, a że miał swoją rikszę i wiedział gdzie jest Ohayami Bus, to nie zastanawiałem się wiele.
Po 20 minutach byłem na dworcu. Dałem mu 50 peso (3,50 zł) i już spokojnie siedziałem w autobusie.



5 – Banaue:

Jest 6 rano, autobus szczęśliwe dojechał do Banaue. Towarzyszka mojej podróży, Rosjanka Katia, oj ta to mogła wypić – Żubróweczka jej smakowała, aż w końcu to ja zasnąłem, a ona... ona MP3 słuchała.
Przystanek w Banaue jest zaraz przy punkcie informacji turystycznej, gdzie wszyscy wychodzą i kupują bilet – opłatę klimatyczną za 20 peso. Biorę plecak, idę w dół do centrum


.
Widać je już z góry. Katia też idzie, potem znika mi jak kamfora, ale że Banaue to małe miasteczko, bez problemu później się odnajdujemy. Od razu jestem zachwycony widokami i miejscem. Banaue – kocham takie klimaty – będzie dobrze! Banaue to praktycznie jedna długa ulica, gdzie w centrum na placu stoją kolorowe jeepneye i masa tri–cyklów. Wkoło mały market. Na dole w jednym z budynków jest market, gdzie kupicie wszystko : od szczotki do zębów po mięso i balut. No tak, ale jest wcześnie rano – 6:30 i pomimo niespania już drugi dzień od wyjazdu z Polski, nie zamierzam jednak nocować w Banaue, ale jechać dalej do Sagady. Pytam się, który jeepney jedzie do Sagady. Okazuje się, że jest jeden, ale czeka aż się wypełni chętnymi. Już jednego mają – mnie. Dowiaduję się, że po 2 godz. będę miał przesiadkę w Bontoc na innego jeepneya. Kupuję bilet do Bontoc – 150 peso + 80 peso do Sagady, wrzucam plecak na dach jeepneya i idę na kawę, ona zawsze z rana jest najlepsza. Koło 8 rano już siedzę w środku – ja, dwóch Francuzów, Włoch z Włoszką i Serbka – jedziemy... Ale czad – pierwszy raz w życiu jadę takim cackiem . Po 15 min. już jest wesoło. Francuzi i ich koleżanka Zofia to wesołe duszki, a ja też nie odbiegam od takich klimatów, a więc otwieram swoją Żubrówkę i mój kieliszek nietłukący z bambusa i zaczynamy śpiewać różne piosenki. Nawet "Panie Janie"... po polsku, francusku, włosku, serbsku, aż w końcu dołączyli do nas lekko wstydliwi Filipińczycy, wesoły jeepney jedzie dalej...

6 – Bontoc :

Po dwóch godzinach w Bontoc musimy przenieść się do innego jeepneya. Wsiadamy i wszyscy razem jedziemy w tym samym kierunku – do Sagady. Tym razem ja i Zofia siadamy na dachu... O kurczątko, chyba za mocno zaszalałem – miałem pietra. W końcu mało nie ważę, a rzuca jak na diabelskim młynie. Zakręt za zakrętem... oooooo nie nie... tupię mocno nogą w dach i schodzę do środka, nie chcę na początku mojej przygody z Filipinami dzwonić do Generali – wolę śpiewać z nimi na dole.
Zofia jednak dzielnie wytrzymała 2 godziny na dachu. Godzinę przed Sagadą widzimy daleko w przepaściach kompletnie rozwalony autobus linii Florida, gdzie 4 tygodnie wcześniej zginęły 24 osoby, pamiętam to smutne wydarzenie jeszcze z TVN 24. Góry tutaj są ogromne, a drogi kręte.
Wszędzie istnieje ryzyko, że albo jakiś kamień spadnie, albo to my spadniemy z nim w ogromną przepaść. Lepiej nie patrzeć w dół..

7 – Sagada :

Po 4 godzinach od Banaue jestem w Sagadzie. Muszę od razu zaznaczyć, że jak dla mnie Sagada jest dużo ciekawszym miejscem na nocleg niż Banaue – dlaczego? Postaram się Wam to wytłumaczyć w dalszym ciągu mojej relacji. Biorę plecak z dachu, każdy z naszego wesołego jeepneya się żegna i każdy idzie w swoją drogę szukać noclegów , ale wszyscy wiemy, że wieczorem gdzieś się zobaczymy, bo przecież Sagada to nie miasto, ale maleńka wioska. Nikt z tubylców nie stoi koło nas z kartkami ofert na nocleg – dziwne... bo w Azji południowo-wschodniej miałbym już chyba z 10 ofert, a tu nic.
No dobrze, zaczynam szukać noclegu. Wchodzę do punktu informacji turystycznej. Pani poleca mi jakiś nocleg za 1000 peso, że fajny. Ja jej mówię: no nie nie, kobitko, ja jestem z Polski, szukam tańszego, ale że od 2 dni po wylocie z Polski nie spałem, to też nie chciałbym nocować w jakiejś dziurze.
Po chwili zastanowienia się mówi mi, że jest taki na górce, z fajnym widoczkiem za 650 peso, WC, TV, AC i że czyściutko. Idę tam – to Valley View Inn, oglądam pokój, bez dłuższego zastanawiania się biorę! Naprawdę bardzo czysto, zresztą sami zobaczcie, i widok z tarasu przepiękny. Biorę prysznic – woda ciepła :) Uf, jak fajnie... dwa dni męczarni i w końcu na miejscu! Teraz mogę już powiedzieć: WELCOME Philippines! Rozpakowałem cały plecak, wszystkie prezenty z Polski, czekolady gorzkie zawinięte sreberkiem wytrzymały trudy podróży – ani trochę się nie rozpuściły. Flaga i szalik z Polski także w dobrym stanie . Kredki, farbki, mydełka jabłkowe z Biedronki itd... Pewnie myślicie – po co ja to targałem? Taki już jestem: zawsze przy wylocie z Polski zabieram pamiątki i rozdaję je w czasie podróży biednym ludziom, ulicznym dzieciakom biegających boso na ulicach. To miłe widzieć uśmiech na twarzy tych ludzi, wiem że nie przelewa im się, że ciężko harują na życie, dlatego to dla mnie takie ważne!

8 – Sagada – Echo Valley i podziemne przejście między jaskinią Lumiang i Sumaging z przewodnikiem:

Wykąpany idę oglądać Sagadę. Aby nie marnować cennego czasu, idę najpierw do Echo Valley, gdzie na skałach wiszą trumny,w taki sposób ludzie z plemiona Ifugao chowali zmarłych. Najpierw
przechodzę obok kościoła, potem przez cmentarz, aż w końcu dochodzę ścieżkami do miejsca, gdzie wiszą trumny i jakieś doczepione do nich krzesło, dziwne jest to miejsce, jakbym był w jakimś matriksie.



Potem jeszcze widziałem podobne trumny w drodze do jaskiń, ale o tym powiem Wam potem
Wieczorem zaczynam szukać jakiejś nocnej knajpki z muzyką i piwkiem, a tu... nic, totalnie nic!
Nie wierzę, ale też i nie daję za wygraną i szukam dalej. Po chwili patrzę: jest na górce mały baraczek z zamkniętymi futrynami oknami, oblepiony zdjęciami reggae, ktoś wchodzi, idę za nim, a tu... Hello Darek!!! No proszę – wesoły jeepney zajechał do baru . Wszyscy już tam byli, też dużo się naszukali, aby w końcu znaleźć jeden i tylko jeden night bar w Sagadzie. Siadam koło Włochów, zamawiam piwko Red Horse – 60 peso za 0,5 l, jest muza, jest piwo, są przyjaciele, jest cool, aż tu nagle...
Pod okna baru na krótkim sygnale podjeżdża policja, barman w popłochu gasi światło i gestem palca na ustach ucisza wszystkich. Ciszzzzzzaaaaaaaa... patrzę na zegarek – jest 23:30 – o co chodzi? Nie kumam... Po chwili barman zapala świeczki na stole i mówi, że zero muzy . No tak, ale wesoły jeepney musi śpiewać dalej. Wpadłem chyba na genialny pomysł. Wyciągam swój telefon, kładę go na stół, włączam MP3 i już wszyscy się cieszą – nawet barman był zadowolony, a ja jeszcze bardziej, bo oprócz Adeli czy M. Buble posłuchali naszej polskiej muzy. Balkanica podobała się chyba najbardziej No tak, ale nawet telefon ma swój koniec – bateria się wyczerpała. Czas spadać. Żegnam się z przyjaciółmi: See you... Idę spać – rano w planach jaskinie i 3 godziny czołgania się się po śliskich jak mydło skałach, wdrapywania się na nie, ale całe szczęście z przewodnikiem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że będzie to dla mnie najbardziej ekstremalna wyprawa w nieznaną ciemność ogromnych jaskiń Sagady. Nie wiedziałem też, że o mało nie zostałbym tam na stałe w małej dziurze, a swoje buty gdzieś w drodze zgubię ... Ale o tym za chwilę... Rano wstałem już o 7 – tak tak, nie jestem z tych co śpią do 12-tej. Idę szukać wyprawy do przejścia między jaskinią Lumiang i Sumaging, ale tylko z przewodnikiem.W Sagadzie są dwa takie punkty dla turystów.Pierwszy – ten przy rynku – największy punkt informacji turystycznej ma niezbyt dobre ceny. Idę dalej, w dół jakieś 300 m po prawej stronie jest biały, niewielki budynek, gdzie pytam się o cenę takiej wyprawy: Single? Yes. 1200 peso za 3 godziny z przewodnikiem. Nie nie, to proszę mnie dokooptować do grupy. OK, ale musisz tu stać i czekać, jak ktoś będzie zamawiał wyprawę, to wtedy się załapiesz, OK? OK. Pogoda dziś piękna – słońce od rana, błękitne niebo, nie wiem, jaka temperatura, ale 26 st. to pewnie jest. Kupuję wodę – 1 litr za 30 peso. Siadam na schodach, nogi wyciągam na ulicę, bo dość wąsko i jak kot w Słońcu grzeję swoje ciało – jest fajnie :) Długo nie czekałem – podchodzi dwóch Kanadyjczyków. Yes! Yes! Jun Calestino z synem – Kanadyjczyk, ale urodzony Filipińczyk. Idziemy do jaskiń z przewodnikiem Carlo, na koniec mam zapłacić 400 peso – to super cena . Dochodzimy do jaskiń – wcześniej parę fotek przy wiszących trumnach, z niektórych z nich wystają kości... upssss..., są tam duże i maleńkie drewniane trumny – to miejsce jest dużo ciekawsze od Echo Valley. Idziemy dalej w dół, coraz ciemniej. Carlo zapala lampę naftową. Wszyscy idą gdzieś dalej, my skręcamy w jakąś wąską szczelinę – robi się coraz ciaśniej, nagle wąska i głęboka dziura w skale. Carlo wchodzi tam pierwszy, zarzuca linę. Kanadyjczycy pierwsi wchodzą – strasznie wąsko, nie dam rady. Oni już są na dole, teraz ja... Patrzę w dziurę – o w mordę jeża: 3 m w dół na linie, nieeeee, ja przecież mam prawie 100 kg! Jak ja przecisnę się przez tę chyba 60 cm dziurę? Wtedy myślę sobie: kurcze ile ja mam w pasie??? Ale dość tego – jedna noga już weszła, druga też, rękami trzymam się liny, pomału przeciskam się w dół, aż nagle – kurczę blade, nie mogę dalej, na biodrach i na brzuchu się zatrzymałem... Jun ciągnie mnie za jedną nogę, Carlo za drugą – nie lada ubaw ze mnie mieli, ale mi do śmiechu nie było, już miałem się cofać, ale udało się – prześliznąłem się! Uffff... Brzuch sobie lekko podrapałem, a portki trochę pękły, ale szczęśliwy byłem, że już jestem w jaskini. Nie wiedziałem jeszcze, że to tylko pryszczyk w porównaniu z tym, co mnie czeka dalej... Patrzę w górę na tą dziurę, ale ze mnie poeta I mówię sobie: No cóż, Neronek, nie masz już powrotu, musisz iść dalej... Idę dalej... Nie będę Was zanudzał, co gdzie i jak było dalej. Powiem Wam tylko: było ciężko, nawet buty zgubiłem, ale oczywiście Carlo cofnął się z lampą i je odnalazł.



Były wspinaczki na linach, ślizganie się na dupsku po mokrych kamieniach, były nietoperze, które obsrywały mnie, chyba tylko na szczęście, i były cudowne, piękne, błyszczące raz w złocie,
raz w srebrze stalaktyty i stalagmity. Takie cuda widziałem pierwszy raz w życiu. Po 3 godzinach drogi podziemną rzeką, dość płytką, doszedłem do centrum jaskini, gdzie znajdują się chyba najpiękniejsze stalagmity. Ogromne, złote, błyszczące wkoło naturalne baseny pełne zimnej, ale krystalicznie czystej wody. Wszędzie widać turystów – to ci, którym nie chciało się tu dotrzeć okrężną drogą jak ja, ale zeszli w 30 minut, praktycznie nie męcząc się wcale. Ale za to ja byłem cały w skowronkach, szczęśliwy że udało mi się przejść jaskinię cało, choć z małymi zadrapaniami na brzuchu i kolanach a także rozwalonymi portkami, ale się udało! "Jasność, widzę jasność" – krzyczę, ale nikt nic nie kuma, o co mi chodzi, no bo niby skąd Wyszliśmy razem z przewodnikiem na zewnątrz. Piękne Słońce nadal świeciło, niebo było błękitne, a pola ryżowe w tym Słońcu wyglądały tak pięknie zielono, jak wielkanocna trawka, a na niej świąteczny zajączek. Szczęśliwy mówię wszystkim, że stawiam kolejkę, teraz idziemy na zasłużonego Sam Miguela. I tak minął kolejny dzień w pięknym miasteczku Sagada.
Po powrocie do hoteliku od razu prysznic. Po drodze spotkałem Zofię – mówi mi, że wraca właśnie z masażu i że za jedyne 300 peso – 23 zł – i to aż 2 godziny!! Katrin – bo tak miała na imię masażystka – bardzo dobrze masuje :) I że masaż filipiński podobny jest do szwedzkiego – no tak, z tym że ja nie znam ani tego, ani tego. Mówię jej że tajski, laotański to znam, że jest fajny. Zofia mówi mi, że tajski jest za bardzo ugniatający, że ten jest łagodny. Oczywiście, że idę po takim dniu koniecznie! Jak się okazuje, w Sagada jest tylko jedna masażystka – to właśnie Katrin. Uwierzcie mi, ugniatała mnie tak delikatnie, że byłem chyba w siódmym niebie, równe 2 godziny razem z masażem głowy. Po wyjściu czułem się, jak nówka nierdzewka, jak nowo narodzony – to było mi potrzebne! Wieczorkiem wpadłem ponownie do znanej mi już knajpki reggae i znowu ten sam scenariusz – nie będę go opisywał, bo już wiecie, co i jak. Rano czas się pakować – Jest niedziela, 6:30 msza święta, ludzi w Sagadzie dużo więcej. Jeepneye czekają na placu – czas wracać do Banaue. Kupuję bilet, jest tańszy Sagada – Bontoc – Banaue: cena 40 + 120 peso. Będę tęsknił za klimatem tego pięknego spokojnego miasteczka. Do zobaczenia, Sagado.

9 – Banaue – powrót:

Po 4 godzinach, z przesiadką w Bontoc, dotarłem ponownie do Banaue. Jeepneye kończą i zaczynają swoje kursy na placu w Banaue. Biorę plecak, idę do już wcześniej przeze mnie ustalonego miejsca noclegu, do Peoples Lodge and Restaurant. To dość duży hotelik, ale lekko obskurny – za pokój z czystą pościelą, z lekko zniszczonym WC, bez okien, płacę 600 peso (40 zł). No tak, ale nie mam większego wyboru – w Banaue są jeszcze inne hoteliki, ale ceny to 1000 peso. Zresztą, ten jest nawet fajny, bo ma piękny, duży taras z widokiem na całe Banaue i dużą restaurację. Podają tam chyba najsmaczniejsze posiłki, jak potem zauważyłem przychodzili na nie nie tylko ci, którzy nocowali tutaj, ale także goście z innych hotelików. Ceny nie są niskie jak na Filipiny, śniadanie to koszt 150 Peso. Do wszystkiego podają fioletowy ryż. Zastanawiałem się, czemu ma taki nieciekawy kolor. Teraz już wiem: to jest czarny ryż – jeżeli go filtrujemy będzie miał kolor fioletowy. Ja tam wolę ten tajski, kleisty . W Banaue nigdzie nie kupicie piwa większego niż 0,33 ltr (50 peso). Smażona ryba + ryż to koszt 170 peso, czyli nie tak tanio. Lepiej udać się 200 m na plac i kupić za jedyne 30 peso hamburgera (nawet zjadliwy) lub coś z grilla za 10 peso, albo pączka (od 5 do 10 peso), smaczne. A dla smakoszy jaj polecam balut – najlepiej ten 7-dniowy. Smakowałem go w El Nido, ale o tym opowiem Wam potem.
Zastanawiałem się wcześniej, w jaki sposób mam zobaczyć Batad i wodospad Tappiya. Początkowo chciałem samemu tak normalnie z kopyta iść do Batad i chyba tylko zmęczenie długą podróżą z Polski (2 dni), a także obolałe kości z włóczęgi po jaskiniach Sagady, każą mi wykupić za 500 peso wyprawę od godz. 8:30 do 16–tej.

Dodaj Komentarz